Literatura tu i teraz. Zapiski codzienności. Quasi diariusz podmiotu lirycznego próbującego uchwycić wewnętrzne przebłyski świadomej, czasem nawet do bólu, percepcji rzeczywistości samej w sobie.
Dążenie do uchwycenia jakiejś choćby namiastki tak zwanej czystej informacji, zakodowanej w najmniejszych i niejednokrotnie niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka formach istnienia, cała ta wieloaspektowość, wielopoziomowość interpretacyjna, perspektywy skojarzeniowe, głębia i ostrość widzenia, czułość na szczegół, świadomość nieubłagalnego ubywania wszystkiego i wszystkich wokół i wreszcie ten przerażający strach przed własnym codziennym umieraniem, odchodzeniem chwil, obumieraniem wszechświata, sprawiła, że bardzo przypadło mi do gustu pisarstwo Piotra Kaczorowskiego, autora takich książek, jak „Wędrówki Józia K”, „I’m love supreme”, czy „33 sceny z życia”.
Zacznijmy zatem od pierwszej z wymienionych lektur, czyli od „Wędrówek Józia K”, w której znajduje się sześć krótkich opowiadań napisanych językiem prostym, potocznym i nader komunikatywnym. Uwagę zwraca dychotomiczna narracyjność tych opowiadań prowadzona raz w pierwszej, innym zaś razem w trzeciej osobie wpycha nas ona, wrzuca wręcz, w przestrzeń konkretnego miasta –
Lublina – z jego najdrobniejszymi szczegółami opisywanymi częstokroć w sposób dioramiczny, co bezsprzecznie sprawia wrażenie jakbyśmy mieli do czynienia z pewnego rodzaju przewodnikiem po konkretnych ulicach, konkretnych miejscach widzianych retrospektywnie oczyma bohaterów. Ale nie dajmy się zwieść pozorom, bo to zaledwie wierzchołek interpretacyjnej góry lodowej. Oczywiście można by na tym poprzestać i z książką pod pachą udać się na spacer ulicami koziego grodu. Spojrzeć nań oczyma Józia K i miło spędzić czas, konfrontując literaturę z rzeczywistością zastaną. A dzięki dygresjom, wtrącanym raz po raz, dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy z historii miasta.
Mnie osobiście to nie do końca satysfakcjonuje, bo w tej książce zbyt dużo jest konotacji literackich z bardzo poważnymi i wielkimi dziełami, jak choćby z „Ferdydurke” Gombrowicza, czy z „Procesem” Kafki. Dzięki tym właśnie skojarzeniom wchodzimy na wyższy poziom – filozoficzny.
Kaczorowski wie co robi i robi to w pełni świadomie, chcąc z pomocą Gombrowicza, rozprawić się z formą, ze zdeformowanym i zainfekowanym nią światem. Być może dlatego z taką determinacją, czy wręcz obsesją nakierowaną na najdrobniejszy szczegół opisuje rzeczywistość, jakby chciał nadać jej nowe życie, jakąś czystość, niewinność. Czy to mu się udaje jest sprawą drugorzędną. Najważniejsza jest droga. Ciągła próba oczyszczania się, swoistej duchowej ablucji, by uwolnić się od zniewolenia przez schematy, wzorce, stereotypy, co ponad wszelką wątpliwość nie pozostaje bez echa. Echem tym w książce jest kafkowska alienacja jednostki i jej bezradność wobec tego, co się wokół niej dzieje.
Tej alienacji i wyobcowania nie brakuje u Kaczorowskiego. I dobrze, że tak się dzieje, bo to w pewien sposób uwiarygadnia poczynania autora na kartach praktycznie wszystkich trzech jego książek prozatorskich. Co więcej, owo poczucie wyobcowania prowokuje nie tylko czytelnika, ale także samego pisarza do bolesnej konfrontacji z otaczającym go mikroświatem. W tym miejscu przychodzą mi na myśl słowa Kierkegarda, że „istnieją dwa sposoby oszukiwania siebie. Jednym z nich jest wiara w to, co nie jest prawdą, drugim jest odmowa uwierzenia w to, co nią jest”. I o ile, mam wrażenie, w pierwszym przypadku, lubelski autor po trosze odkrył – z pomocą zarówno Gombrowicza jak i Kafki- co prawdą nie jest, o tyle w przypadku drugim stoi jakby na początku drogi, przeczuwając coraz bardziej, co prawdą jest, albo przynajmniej co może nią być.
I tu dochodzimy do istotnej rzeczy, bo kiedy weźmiemy do rąk kolejną książkę tegoż prozaika, „I’m love supreme”, wydaną w 2020 roku, staje się jasne, że ów początek drogi, owo sine qua non, bez którego nie byłoby niczego, to po prostu miłość. Słowem tym również kończy się całość kompozycji otwierając i zamykając jednocześnie cały rozdział, bo kolejna i jedyna strona tego rozdziału jest pusta, co według mnie nie jest bez znaczenia. Bez znaczenia nie jest też to, że w całości pojawia się wiele błędów ortograficznych, czy interpunkcyjnych i jak zaznacza autor, są one jak najbardziej zamierzone. Długo zastanawiałem się nad tym, dlaczego tak się dzieje. Przyszło mi do głowy, iż ma to miejsce z kilku powodów. Po pierwsze: prowokacja. Jest ona niejako konsekwencją „Wędrówek Józia K”, a konkretniej gombrowiczowskiej niezgody na rzeczywistość sztywnych from, skostniałych schematów semantycznych używanego i wyuczonego przez jednostkę języka. Mam
wrażenie, że Kaczorowski tą prowokacją chce pokazać czytelnikowi, iż żyje on uwikłany w sztywne ramy języka, który przecież u autora „ I’m love supreme” komunikuje dokładnie to samo, nawet jeśli w komunikacie językowym pojawia się błąd. Po drugie: zwrócenie uwagi na wewnętrzną niezgodę, jakiś bunt wobec tego co widzi czytający, a więc uwypuklenie w świadomości czytelnika, iż każdy ma głęboko
ukrytą zdolność do intelektualnego oporu samego w sobie, a zastosowany przez Kaczorowskiego zabieg w postaci niepoprawnej pisowni jest jedynie bardzo dobrym przykładem, który sprawdza się podczas lektury. Jak tą wrodzoną zdolność do rezystancji wykorzysta każdy z nas to już inna para kaloszy.
Kaczorowski wybiera drogę miłości i to ona właśnie staje się dla niego orężem w walce z twardą materią rzeczywistości, a dokładniej – codzienności.
A zatem mamy tu do czynienia z wysiłkiem przewartościowania podstawowych paradygmatów egzystencji. Nic więc dziwnego, że Kaczorowski zaczyna od podwójnej dedykacji, jak sadzę dla żony i córki (czyni tak we wszystkich trzech swoich książkach), uzupełniając ją na kolejnej stronie słowami z pierwszego Listu do Koryntian: „Tak – więc trwają: wiara, nadzieja, miłość- / te trzy: z nich zaś
największa jest miłość”. Ale miłość to jedno, a wprowadzenie w swoje własne życie aksjomatu, że jedynie ona nadaje jakikolwiek sens to już zupełnie co innego. O wiele bardziej trudniejszego, niż może się wydawać. Widać to już w pierwszym rozdziale, gdzie mamy opisaną bardzo ostrą i nafaszerowaną wulgaryzmami kłótnię małżeńską, która wprowadza dość wyraźny dysonans w konfrontacji z biblijnym cytatem
znajdującym się stronę wcześniej.
Dysonans ów przewija się w zasadzie przez całość prozy Kaczorowskiego, powodując czasem dość mocny wydźwięk medytacyjny prowadzonej przez niego narracji, której realizm jest niejako pewnym preludium do czegoś głębszego, zakamuflowanego w prostym semantycznym komunikacie. Dyftongiczna rzeczywistość koegzystującego obok siebie na równych prawach sacrum i profanum
zaczyna coraz mocniej się przenikać, ba, uzupełniać się, tworząc jakąś dziwną jedność, co jest bardzo widoczne w „33 scenach z życia”, ostatniej książce lubelskiego pisarza. Jak choćby to, że zaczynają się one: po pierwsze w kościele pod wezwaniem Świętej Rodziny, po drugie słowami podstawowych modlitw chrześcijańskich i po trzecie, chyba jedną z ważniejszych scen w całej książce, a mianowicie sceną wyjścia z kościoła: „wychodząc, rzucił okiem w oczy Świętej Matki Boskiej. I już był tam gdzie trzeba. Tu i Teraz”. Scenę te można by jeszcze uzupełnić słowami Hrabala, który kiedyś powiedział, że: „epifania zdarza się każdego dnia, w najzwyklejszych miejscach – wystarczy nadstawić ucha”.
I Kaczorowski nadstawia ucha, słysząc rzeczy niesłyszalne w ferworze miasta, co powoduje stan ciągłego napięcia, permanentnego wewnętrznego wrzenia i niezgody na świat taki jakim on jest, bo jak mówi jeden z bohaterów jego książki, Pan Piękno: „świat trzeba
dokończyć przekręcić”. I to właśnie próbuje robić autor. Dokańcza świat, przepuszczając codzienność przez pryzmat miłości. Codzienność ta, w której porusza się zarówno autor, jak i jego bohaterowie nie jest łatwa, zwarzywszy na bardzo bolesną historię Lublina naznaczoną ofiarami dwóch totalitaryzmów. Ofiarami, wobec których człowiek wrażliwy, a już na pewno człowiek próbujący dokończyć świat za pomocą miłości, nie może przejść obojętnie.
Reasumując, całe pisarstwo Kaczorowskiego to zapis wewnętrznej duchowej walki człowieka świadomego swoich własnych wad i niedoskonałości. Najważniejsze jednak, że walkę tą zaczyna od samego siebie. Mam wrażenie, że dzięki temu właśnie, dochodzi do rzeczy, dla całej jego dotychczasowej twórczości literackiej, najważniejszej, skondensowanej w jednym króciutkim zdaniu w najnowszej książce
pod tytułem „33 sceny z życia”, że „kto kocha, jest”. Wtedy właśnie świat zostaje dokończony, a nawet ośmieliłbym się użyć stwierdzenia – uświęcony.
Rafał Kasprzyk